FRD FRD
410
BLOG

20150630

FRD FRD Katastrofa smoleńska Obserwuj temat Obserwuj notkę 20

Niedawno w pewnej dyskusji na Twitterze (przypominającej raczej dialog z głuchym) dowiedziałem się, że dr M. Lasek otrzymał swą misję w KPRM aby bronić reputacji 34 wybitnych specjalistów (od katastrof lotniczych) podważaną przez ignorantów (niewymienionych z nazwisk). A, i jeszcze by bronić reputacji Polski, która uruchomiła niezbędne procedury badawcze i weryfikacyjne. Oczywiście referuję tu tylko stanowisko adwersarza. Dyskusja zresztą była na inny temat, dość dla mnie frapująca, bo dowodziła, że można wszystko widzieć odrębnie (dopóki nie chodzi o interes i reputację własnego środowiska, wtedy myślenie syntetyczne na chwilę wraca).
Nie ulega wątpliwości (nawet w świetle powyżej przywołanego sądu), że rola dr. M. Laska ma charakter propagandowy. Czy propaguje działania instytucji, czy też wyniki jej pracy i ich jakość - zostawmy na chwilę na boku.
Propaganda, jako kontrolowany system dystrybucji opinii i dobranych informacji (by nie rzec: narzędzie manipulacji opinią publiczną) jest w istocie procesem wrogim demokracji. Jest tolerowana, jako namiastka PR, tj. komunikacji społecznej, ale w zasadzie demokrację psuje. Można, na szczęście, się przed nią bronić. W dobie wspomnianego Twittera propaganda może szaleć (tj. przekraczać granice przyzwoitości), ale może też być skutecznie kontrowana.
W nauce decydują dowody i argumenty, nie reputacja ani pozycja reprezentantów stron sporu. Nawet uznane autorytety mogą się mylić - zwłaszcza że uznanie przychodzi z biegiem kolejnych prac, które mogą pogłębiać, ale i wyczerpywać nurt badań (a w przypadku zmiany paradygmatu stać się po prostu przestarzałe). Jeżeli jest do rozstrzygnięcia spór, konieczne jest ustalenie czego dotyczy, metodologii badawczej, zestawienie faktów, a o wyniku badań nie decyduje kompromis, tylko uzyskanie odpowiedzi mieszczących się w zadanych warunkach fałszu i prawdy (z grubsza biorąc). Demokracji w nauce nie ma.
Co się zatem dzieje, gdy komuś chce się zastosować wspomniane wyżej wynalazki instytucjonalnej bądź partyjnej demokracji do kontrolowania wyników badań naukowych? Wtedy o wynikach decyduje nie to, czy ktoś stawia zasadne pytania albo szuka odpowiedzi na nie stosując poprawny warsztat, ale to czy ktoś ma reputację, zajmuje takie czy inne stanowisko, znajduje się we właściwym segmencie hierarchii państwowej (formalnej bądź nieformalnej). Informacja stanowiąca dowód może stać się obiektem embargo (mniej lub bardziej wyrafinowanego). W przekazie propagandowym specjalista od materii kosmicznej stoi na równi ze specjalistą konstrukcji lotniczych, inżynier lotnik z dendrologiem i ekspertem od eksplozji. Czy ich wypowiedzi mogą być wiarogodne? Dlaczego nie, nie liczy się bowiem ich zaplecze umysłowe, ani to, co powiedzą, ale wydźwięk ich stwierdzeń. Jak się przed tym bronić? W końcu tytuł profesora także nie jest, cokolwiek byśmy o tym myśleli, gwarancją bezstronności ideologicznej ani rękojmią warsztatowej wiarygodności. Jeżeli zatem motywacja powołania zespołu dr. Laska jako „obrony reputacji“ ujawnia, że chodzi o czystą propagandę - to trzeba również zauważyć, że powoływanie się na pozycję naukową uczestników Konferencji Smoleńskiej i zespołu parlamentarnego ds. Katastrofy Smoleńskiej również odwołuje się do ich pozycji i reputacji. Uważam za błędny, bo w zasadzie emocjonalny, argument, na który powołuje się np. p. M. Wassermann w wywiadzie-książce przygotowanym przez p. B. Rymanowskiego, wskazujący na zawodową pozycję uczestników Konferencji Smoleńskiej. Winno się liczyć nie to, kim są i jakie mają literki przed nazwiskami, ale w pewnej mierze ich osiągnięcia i przede wszystkim to co mówią. To może być argument np. dla niemieckiej opinii publicznej, gdzie profesor cieszy się ogromnym szacunkiem - i podważanie jego stanowiska z powodów politycznych, a nie naukowych, (czy też, jak to ujął p. J. Roth, traktowanie jak pariasa) jest rzeczą raczej niebywałą. Są oczywiście wbudowane w świat nauki narzędzia kontrolne - zaczynając od zwykłej dyscypliny umysłowej, nakazującej sprawdzać hipotezy zarówno dowodzone, jak i kontrhipotezy, aż po różnego rodzaju narzędzia kontroli grupowej, w tym peer review. Nie zawsze to działa, ale jest.
Tymczasem, co mieliśmy tutaj? Orzeczenia różnych ciał nie poddających się takiej kontroli. Pod tym względem Konferencja Smoleńska, ze względu na swą otwartość, spełnia wymogi procedury zdrowej - nie stwierdzam, że nieomylnej, ale o zdrowej strukturze. Jeśli ktoś odmawia dyskusji, a zajmuje się propagowaniem wyników badań przeprowadzonych bez dyskusji, to po prostu wprowadza czynnik nakazowo-rozdzielczo-propagandowy do procesu, który takich czynników nie znosi.
Te uwagi są oczywiście wiele miesięcy i lat spóźnione - czynię je w zasadzie tylko po to, by uporządkować pewne myśli. Sam staram się zachować stanowisko ‚agnostyczne’ w wiadomej sprawie - co prawda pewne osobiste przekonania i podejrzenia, przegląd trzeciorzędnych przesłanek, wreszcie krótki rozważania nad naturą procedur zastosowanych przy wyjaśnianiu tego, co się stało 10-4-10, prowadzą do pewnych wniosków - ale wolę ich nie traktować jako udowodnionych, dopóki nie dojdzie do jakiś ostatecznych i obiektywnych konkluzji. Takich, jak wiemy wszyscy, na razie być nie może. Jednak mam pewne wrażenie, którego rzecz jasna, nie mogę poprzeć dowodami, że właśnie ci, którzy ze strony państwa formułowali wnioski odnośnie dowodów, ich interpretacji, a wreszcie generalnych przyczyn i przebiegu 10-4-10, dobrze wiedzą, co się stało. Oczywiście zapytani, odpowiedzą: tak, wiemy, to jest to, co już powiedzieliśmy. Nie da się jednak ukryć, że to, co nam przekazywały instytucje państwowe w tej sprawie, było przekazem propagandowym, a nawet środkiem wojny informacyjnej. Czy są jakieś ukryte dowody? Tego nie jestem w stanie wykazać. Sprawa trotylu udowodniła wszakże, że jest to możliwe. Istnieje jednak margines niedopowiedzenia, pole interpretacji, którą można objąć embargiem: skoro pojawiło się zjawisko X, wówczas można stwierdzić, że zaistniało w wyniku czynników Y, B, G. Opinii publicznej powiemy o czynniku Y, a tych pytających o B i G zbędziemy, stawiając ich w jednym rzędzie z osobnikami mówiącymi o czynniku He. I dalej: skoro kilka różnych stron jest w stanie interpretować te same dane, to znaczy, że albo jedna ze stron nie dochowuje zasad uczciwości warsztatowej. Która? A która zajmuje się propagandą? A czemu zajmuje się propagandą? Czyżby już od uczciwości warsztatowej nie zależała ich pozycja zawodowa? A jeśli nie, to od czego? Możliwe więc, że pewni uczestnicy sporu są zmotywowani w szczególny sposób: dobrze domyślają się, co się stało, ale są w stanie poświęcić swą wiarogodność i kariery dla obrania jednej jedynej wersji. Stali się jej zakładnikami, bo mogli poznać prawdę - a gdyby ją wypowiedzieli, straciliby coś więcej. Jest to zatem kwestia ceny: za ile można kupić doktora nauk, pułkownika, prokuratora? Za luksusowe cacko, pieniądze, zaszczyty? A może ktoś woli zaryzykować karierę i szacunek współobywateli, by nie czegoś stracić - niech zgadnę: życia.

FRD
O mnie FRD

felis domesticus, a czasem silvestris

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka